01/09/2017

Weydlichowie - rodzina tragiczna

II wojna światowa pochłonęła na całym świecie miliony ofiar. Wśród 160 z Tuchowa i okolic są mieszkańcy naszego miasta i gminy, ludzie spoza tego regionu, którym w czasie okupacji wypadło tu mieszkać lub tu ich zamordowano, a także ci, którzy - stąd pochodzący - znaleźli śmierć daleko od stron ojczystych. Wśród rodzin szczególnie tragicznie doświadczonych są Weydlichowie związani z kolonią elsów w Burzynie. Ich nazwisko znalazło się na odsłoniętej niedawno płycie pamięci tuchowskich harcerzy.
Wspomina pani Maria Gul z domu Weydlich:

Rodzice: 
Ojciec - dr Kazimierz Weydlich ( urodzony w 1894 r.) - pochodził z ziemiańskiej rodziny zamieszkałej na Podolu, w okolicach Kamieńca, mającej liczący kilka tysięcy hektarów majątek, który w wyniku rewolucji 1917 r. znalazł się w rękach rosyjskich.
Matka - Teresa (z Kunaszowskich - rocznik 1896) - także z rodziny ziemiańskiej zamieszkałej w okolicach Tarnopola, której majątek został skonfiskowany w wyniku represji za udział w powstaniu styczniowym. Jej ojciec był administratorem dużego majątku ziemskiego.
Z rodzinnych miejscowości wyjechali do Lwowa, a stamtąd do Wiednia, gdzie spędzili lata I wojny światowej. Po powrocie do Lwowa ojciec w 1920 roku wstąpił do wojska i wziął udział w wojnie bolszewickiej. Tu, w czasie tej wojny pobrali się. Ten "wojenny" ślub miał wojskową oprawę - zachowało się zdjęcie, ukazujące przejście młodej pary pod szpalerem z szabli, utworzonym przez oficerów-kolegów pana młodego. Jeszcze przed wojną ojciec rozpoczął studia w Szwajcarii, które ukończył po wojnie w Poznaniu, uzyskując stopień doktora nauk ekonomicznych. Matka studiowała ogrodnictwo, później ukończyła seminarium nauczycielskie i pracowała w jednej z lwowskich szkół. Ojciec związał się ze stronnictwem ludowym i z racji swoich kwalifikacji zajmował się ludowym ruchem spółdzielczym. Zapoznał się także z działalnością elsów i w latach 30. ubiegłego wieku pojawił się w Burzynie, gdzie elsowie w 1928 roku zakupili parcelę pod przyszłą osadę. Tu, jako drugi po prof. Dobrowolskim, zaczął budować letni dom, później z konieczności sprzedany. Istnieje - przebudowany - do dziś. Wakacje (od 1935 roku) rodzina spędzała właśnie w Burzynie, także te w 1939 r. Kiedy już było pewne, że wojna wybuchnie, rodzice postanowili wrócić do Lwowa. Okazało się to niemożliwe: wynajętą furmanką dojechali w okolice Dębicy. Dalej jechać się nie dało. Ojciec przeprowadził swoisty rekonesans: rowerem przejechał z Dębicy do Lwowa (i z powrotem), aby stwierdzić, że bezpieczniej będzie wrócić do Tuchowa. Tak też uczynili. Ponieważ dom w Burzynie nie był ukończony, a ponadto zaprojektowany był jako letni, wakacyjny, zamieszkaliśmy w Tuchowie, w sąsiedztwie ówczesnego burmistrza Jana Eilmesa. Tu rodzina (rodzice i trójka dzieci) żyła w niezłych jak na te czasy warunkach dzięki pracy ojca w zrzeszeniu spółdzielni w Krakowie, a także pomocy tuchowian, szczególnie rodziny Sajdaków - masarzy. Tak było do 1942 roku.

Tragedia:
Czasy były takie, że nam, dzieciom (starszy brat miał lat 11, ja - 10, a najmłodsza siostra - 5) nie mówiło się z wiadomych powodów o wielu sprawach, także o tym, czym rodzice zajmowali się oprócz pracy zawodowej. Dlatego też sens niektórych wydarzeń trudno było nam pojąć... O tym, co się wówczas wydarzyło, dowiedzieliśmy się później od osób będących świadkami wydarzeń. W maju 1942 roku ojciec wraz z babcią Heleną Kunaszowską jechali z Krakowa do Tuchowa. Trzymali się blisko siebie, ale stwarzali pozory, że się nie znają. Ojciec w charakterystycznym obszernym płaszczu z peleryną, z dużym wypełnionym czymś plecakiem. W Tarnowie trzeba było czekać na pociąg w kierunku Tuchowa. Ojciec postawił plecak w kącie poczekalni, tak by go mieć na oku. Tymczasem do poczekalni wszedł patrol niemieckich żandarmów. Zainteresował ich ten plecak. Zapytali, kto jest jego właścicielem. Ojciec początkowo nie przyznawał się. Jednakże wśród pasażerów byli tacy, którzy widzieli, kto go tam postawił i zwrócili się do ojca, aby się przyznał, bo w przeciwnym wypadku represje mogą spaść na wszystkich. Wówczas ojciec powiedział żandarmom, że to jego własność. Kazali mu go zabrać i iść z nimi, co oznaczało aresztowanie. Zabrano go, a także babcię na Urszulańską. Nie wszyscy wówczas jeszcze wiedzieli, że to osławiona siedziba gestapo, skąd się na ogół nie wraca. Wówczas babcia widziała ojca po raz ostatni. Zwolniono ją wkrótce. Co było w tym plecaku? Tego nie udało się ustalić na pewno. Z ojcem już żadnego kontaktu nie było. Pewne jest jedno: zawartość plecaka stała się przyczyną aresztowania i późniejszych tragicznych wydarzeń. Niedługo później aresztowano w Tuchowie matkę. Też trafiła na Urszulańską. W grypsie, który udało się jej stamtąd wysłać, poinformowała, że spotkała ojca na korytarzu, ale chyba jej nie poznał, bo był już mocno zmaltretowany. Co się stało z rodzicami? Wszystko wskazuje na to, że ojca zamordowano w siedzibie tarnowskiego gestapo. Żadnego oficjalnego potwierdzenia nie było. Tylko strażnik, Polak, który zajmował się zwłokami zabitych, stwierdził, że zetknął się ze zmarłym, owiniętym w charakterystyczny płaszcz z peleryną; z jego opisu wynikało, że mógł to być nasz ojciec. Gdzie jego grób? Nie wiadomo. Chyba w miejscu, gdzie obecnie stoi pomnik przed wejściem na stary cmentarz w Tarnowie. Matka została zesłana do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie po kilku miesiącach zmarła na tyfus. To wynikało z nadesłanego zawiadomienia. Po latach jedna z naszych krewnych poznała lekarkę, więźniarkę Oświęcimia, która zetknęła się z naszą matką i stwierdziła, że rzeczywiście zmarła na tyfus.

Nasze losy:
Zostaliśmy sami z babcią i naszą gospodynią, Marią Obnowską, pochodzącą z pobliskiej Mesznej. Ta obiecała, że nas nie zostawi. Pomagał nam lekarz dr Stanisław Grochmal, pomagali nam zacni tuchowianie, widząc tragizm naszej sytuacji, z czego my, dzieci, nie zdawałyśmy sobie sprawy. Ponieważ miejscowe gestapo miało nas na oku, burmistrz Eilmes, przez podstawione osoby, ostrzegał o wizytach nieproszonych gości. Opiekujący się nami starali się stworzyć chociaż pozory normalnego życia. Ja na przykład uczęszczałam na lekcje odbywające się w Elsowie; oficjalnie były to lekcje języka niemieckiego i stosowny podręcznik zawsze miałam przy sobie. Owszem, uczyliśmy się niemieckiego, ale oprócz tego i innych przedmiotów, których nauka w polskiej szkole była zabroniona.
W 1943 r. rezydujący w Tuchowie gestapowiec K. Oppermann rozkazał nam opuścić to miasto. I zaczął się okres długiej wędrówki. Najpierw zajęła się nami tarnowska Caritas, stąd mieszkaliśmy pod różnymi adresami w Tarnowie, Zbylitowskiej Górze, Pleśnej, później w Krakowie.
Zrozumiałe, że podejmowaliśmy próby odnalezienia jakichś śladów po naszych rodzicach. W 1946 r. pojechaliśmy w Święto Zmarłych do Oświęcimia. Brat żywił złudną - jak się potem okazało - nadzieję odnalezienia jakiegoś śladu naszej matki. To, co zobaczyliśmy pod ścianą śmierci, pod blokiem 11., tę nikłą nadzieję rozwiały... Później jeszcze wielokrotnie tam bywałam, ale...

Wysłuchał i opracował Józef Kozioł

0 komentarze:

Twitter Delicious Facebook Digg Stumbleupon Favorites More